Sajnbajnu to mongolskie pozdrowienie, które znaczy: dzień dobry, jak się masz, czy wszystko u ciebie dobrze?… Nie można na nie przecząco. Mówienie o smutku przynosi pecha. W Mongolii trzeba wierzyć i myśleć pozytywnie. Staromongolskie przysłowie głosi, że dobra myśl obejmie cały step…
tekst: Dominika Zaręba
Dzisiejszy Mongoł jest takim samym Mongołem jak jego dziad i pradziad. A czas wcale nie stanął tu w miejscu. Czas toczy się swoim niezmiennym od setek lat rytmem. Może stepowy świat potomków Czyngis-chana po prostu nie dał się jeszcze zwariować?
Tak przebiega zwykle pierwsza wizyta w jurcie. Potem jest już znacznie lepiej. Wystarczy nauczyć się kilku mongolskich słów i zwrotów, żeby mile „pogawędzić” o tym, ze niebo jest dzisiaj bardzo niebieskie, że takiego wiatru jak na stepie u nas nie uświadczy, że Polska jest pięć razy mniejsza od Mongolii, a żyje tam piętnaście razy więcej ludzi. I nawet do solonej herbaty z mlekiem można się przyzwyczaić. Przychodzi nawet i taki czas, że spragnieni i zmęczeni kolejnym dniem wędrowania, o niczym innym nie marzymy, jak tylko o miseczce mongolskiej sute-caj.
Szczęściem mężczyzny szeroki step
Prawdziwej Mongolii szukać trzeba na stepie. „Stepem” nazywa się tu nie tylko trawiaste równiny sięgające po horyzont na wschodzie i zachodzie kraju. Step to także kamieniste obszary pustyni i półpustyni poprzecinane pasmami złotych wydm i ciągnącym się z południa na zachód masywem dzikiego Ałtaju. To zielone wzgórza i doliny środkowej Mongolii pokryte latem tysiącem szarotek, sasanek, dzwonków i astrów. To śródleśne polany na porośniętej modrzewiową tajgą syberyjskiej północy kraju. Prawda o stepie kryje się w błyszczących oczach galopującego na niewysokim koniu Mongoła. W tych oczach można wyczytać szczęście. Szczęściem dla koczownika jest duma ze swobody, przestrzeni, wolności. Bo wolność znaczy step. W nim jest wszystko. Pożywienie – mięso i mleko wypasanych zwierząt. Środek transportu – silny zahartowany koń. Opał, by ugotować strawę i ogrzać się w mroźne dni (w większej części bezdrzewnej Mongolii to wyschnięty nawóz bydlęcy). Wreszcie dach nad głową – przytulna jurta, którą w każdej chwili można złożyć i przenieść kilkadziesiąt albo kilkaset kilometrów dalej.
Koczownicy przemieszczają się swobodnie w poszukiwaniu odpowiednich miejsc do wypasów stad kóz, owiec, koni, krów czy wielbłądów. Step należy do mongolskiego, a naród do stepu. Przymierze zawarte o końca świata?
Prawda o stepie kryje się w mongolskich rzewnych melodiach i piosenkach. Śpiewają je tu wszyscy, a najczęściej słyszy w autobusach. Kiedy zapchany po czubek dachu ludźmi i towarami pojazd mknie po bezdrożach stepu, a zachodzące słońce na złoto oświetla niknące w oddali wzgórza i pasące się stada koni, wtedy to zwykle, ot tak po prostu, rozpoczyna się czas stepowej piosenki urt-duu. Ktoś z tyłu zacznie nieśmiało intonować melodię, naraz dołącza do niego kilka innych osób i już za chwilę śpiewa cały autobus. Starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni niczym zgrana orkiestra snują swe muzyczne opowieści.
– O czym są te piosenki?- pytam Chureł Baatara, który śpiewa najgłośniej ze wszystkich.
– O tym jak spokojnie płynie życie na stepie.
Nie ma stuletnich ludzi, ale są tysiącletnie słowa
Może trudno w to uwierzyć, ale opowieści średniowiecznych podróżników o Mongolii nie straciły dzisiaj wiele na aktualności. Odkrywanie świata podobnego do tego, jaki widzieli Marco Polo, Carpine Giovanni da Pian czy Wilhelm Rubruk ma swój magiczny wymiar. Konfrontacja z potęgą mongolskiej tradycji wzbudza niepokój i wzruszenie zarazem. Podobnie jak pierwsi europejscy odkrywcy Azji Środkowej musimy na przykład uważać, żeby nie nastąpić na próg przy wchodzeniu do jurty – to bardzo niedobry omen, a przed wychyleniem czaszy z mongolską wódką archi, kilka pierwszych kropel oddajemy w ofierze czterem stronom świata.
Noho hor! Uciszcie psy! – wołam co tchu w piersiach, zbliżając się do wzorzyście pomalowanych drzwi jurty stojącej pośrodku bezkresnej łąki. I chociaż nie słychać żadnego złowróżbnego szczekania, są to pierwsze słowa, które wykrzykuje się idąc w gościnę na stepie. Noho hor ma przede wszystkim oznajmiać, że nadchodzą strudzeni przybysze, ale czasem może też uchronić przed spotkaniem z zębami pasterskiego psa. Przejęta chwilą pierwszej wizyty w jurcie gorączkowo powtarzam w myślach wyczytane jeszcze przed wyjazdem „zasady dobrego zachowania”, których rodowód ma nawet i tysiąc lat. Jak to było? Goście siadają po lewej stronie. Kiedy podają nam poczęstunek obiema rękami, trzeba go odebrać również oburącz. Gdy częstują prawą dłonią, a lewa podtrzymują łokieć prawej ręki, to wypada uczynić taki sam gest… Ręce plączą się niemiłosiernie, a cała skośnooka rodzina nieźle się bawi obserwując moje żałosne próby przestrzegania mongolskiego savoir-vivre’u. Kilka par czarnych, wesołych oczu nie odrywa od nas wzroku. My nie jesteśmy lepsi. Spoglądamy na ich śniade i ostro zarysowane twarze. Na jedwabne stroje pani domu i jej córek. I tak siedzimy naprzeciwko siebie jak istoty z dwóch światów, bez słowa, wymieniając jedynie szerokie uśmiechy. Dwóch okrągłookich i cztery pokolenia skośnookich.
Nie przechodź przez wodę nie zapytawszy o bród
Dość ironicznie brzmią te słowa przestrogi mongolskich przodków, kiedy przypominam je sobie siedząc w autobusie, który utknął w szerokiej i rwącej rzece, a woda powoli zaczyna się wlewać do niego oknami. Na dodatek jest środek bezksiężycowej, mrocznej nocy. Wszyscy pasażerowie, jakby nigdy nic, spokojnie przekładają swoje tobołki z lewej strony autobusu, która coraz bardziej grzęźnie w błotnistej wodzie, na stronę prawą, a małe dzieci sadowią wygodnie na poręczach siedzeń. I tak czekamy wszyscy razem z kierowcą na jakiegoś ziła wybawcę, który być może nadjedzie i wyciągnie nas z opresji. Zresztą nie z żadnej opresji, bo to przecież zwykła rzeczywistość drogowej komunikacji w Mongolii. Po co budować mosty, kiedy codziennie przejeżdża tędy zaledwie kilka pojazdów, a rzeka i tak wylewa tylko po solidnym deszczu. Na szczęście niedaleko stoi kilka jurt i akurat nocuje tam kierowca cysterny wiozącej benzynę do miasta Ałtaj. Takie „pogotowie drogowe” nam wystarcza. Za parę minut autobus gotowy jest do drogi. Po odświeżającej kąpieli mknie dalej przed siebie. Próbuję sobie przypomnieć czy kiedykolwiek, w czasie dwóch miesięcy spędzonych w Mongolii, widziałam wyprowadzonego z równowagi, czy choćby lekko zdenerwowanego Mongoła. „Jeżeli w twoich piersiach płonie ogień, nie wypuszczaj nosem jego dymu” – nakazuje stare przysłowie, kodeks moralny zapisany we krwi człowieka ze stepu. Można mu tego spokoju ducha pozazdrościć. Na krótką chwilę ulega się czarowi owej harmonii, rytmowi życia, śmiejąc się w duchu ze słowiańskiej impulsywności, porywczości. Ale to mongolskie opanowanie i cierpliwość to coś więcej niż tylko cecha charakteru. To cały styl i filozofia życia, sposób myślenia i odczuwania otaczającego świata. Jest istotą całej kultury nomadów. Kultury tak odmiennej od naszej słowiańskiej, że nie sposób jej do końca zrozumieć i przeniknąć.
Pij ajrak!
Szkoda, że nie sposób zapamiętać smaków albo zapachów odwiedzanych miejsc. Później można by, oprócz fotografii, pokazać innym, jak tajemniczo pachniały zioła na łące, gdy na brzegu jeziora Chuwsguł rozbijaliśmy obóz po kolejnym dniu forsowania mongolskich koni. Jaki zapach miała przyrządzana na ognisku przez Gambataara – naszego przewodnika – zupa z dodatkiem zerwanego do drodze dzikiego szczypiorku. Albo jak smakowała herbata zaparzana na wodzie z najczystszego jeziora świata…
Ale smakiem numer jeden w świecie potomków Czyngis-chana jest ajrak, inaczej kumys, czyli sfermentowane kobyle mleko. Kumys to lekarstwo na wszystko – orzeka definitywnie Baasan, starszy pan profesor i towarzysz podróży w daleki Ałtaj Mongolski. – Masz problemy z żołądkiem, boli cię głowa, nie możesz spać, nie masz apetytu – pij ajrak! Brzmi to jak niezła reklama. Nie trzeba długo nas namawiać. Właśnie kończymy drugą czarkę tego mlecznego trunku. Kilkunastominutowy postój na trasie. Tracę już rachubę, który z kolei. Kierowca autobusu wspólnie z pasażerami zdecydowali, że już najwyższy czas na orzeźwiającą miseczkę kumysu. Zatrzymaliśmy się zatem przy pierwszej napotkanej jurcie i poddajemy właśnie leczniczej kuracji ajrakiem nasze biedne żołądki – wytrzęsione na wyjątkowo wyboistej drodze. Ajrak smakuje trochę jak kefir, tyle, że jest nieco bardziej cierpki i w niektórych regionach kraju lekko gorzkawy. Piją go tu wszyscy, łącznie z małymi dziećmi, chociaż ma trochę ponad 2 procent alkoholu. Klacz doi się kilka razy dziennie, trzymając blisko jej brzucha źrebaka. Troskliwa kobyłka daje się wydoić tylko wtedy, kiedy czuje obecność swojego dziecka. Mleko wlewa się do skórzanych worków i ubija tak długo, aż zacznie się pienić. Po sfermetowaniu przez noc jest gotowe do picia. Nie można nigdy odmawiać poczęstunku kumysem. To tak, jakbyśmy wzgardzili prastarą historią mongolskiego narodu. Kto wie, może właśnie w kobylim mleku ukryta jest siła tej tradycji?
Pijąc kumys jesteśmy w Mongolii traktowani jak sami swoi, nikną wszelkie bariery, różnice kulturowe. A w jednej małej czarce kobylego mleka można znaleźć fragmenty Tajnej Historii Mongołów z dodatkiem dzikiej, pierwotnej przyrody, no i powiewem wiatru, który dawno temu zamieszkał na szerokim stepie.
Przysłowia mongolskie w tłumaczeniu Stanisława Kałużyńskiego, (w:) Stanisław Kałużyński, „Głosy z jurty”, Wiedza Powszechna, Warszawa 1960.