[:pl]
PRZYGODA DRUGA / ZAGADKA STAREJ FOTOGRAFII
tekst: Dominika Zaręba /// obrazy: Celina Kędziera
Zbliżała się wiosna, chociaż prawie nic jej jeszcze nie zapowiadało. Mróz dalej malował srebrzyste wycinanki w oknach, a spadziste dachy drewnianych domków pokrywała delikatna warstwa śnieżnego puchu. Kamienne schodki do mojego mieszkania skuwała gruba warstwa lodu, aż nosa nie chciało się wychylać z domu. Siedziałem z książką przy kominku w ulubionym fotelu bujanym, przykryty kocykiem w kratkę. Powoli zapadał cichy wieczór a księga pt. „Czy smoki spokrewnione są z dinozaurami?” coraz bardziej mnie wciągała. Wtem ciszę i stan błogiego zaczytania przerwało dziarskie pukanie do drzwi.
– Proszę, otwarte – zawołałem nieco sennym głosem, bo nie chciało mi się wychodzić spod miękkiego kocyka. Powiem wam, tylko w tajemnicy, że dostałem go na urodziny od dalekiej kuzynki Helenki, która aktualnie mieszka w Szkocji na wyspie Sky i zbiera tam materiał o smokach i innych legendarnych stworach do pracy naukowej na Uniwersytecie w Edynburgu.
Drzwi otworzyły się energicznie. W progu stanął zziajany i mocno zziębnięty lis. Popatrzyłem zdziwiony znad okularów, bo nigdy wcześniej nie widziałem go w okolicy. Był dużo mniejszy od normalnych lisów, które mieszkają w naszym lesie i miał dziwnie rozpalone oczy. Dostrzegłem w nich ten rodzaj błysku, który lubię najbardziej. Zwiastuje on bowiem nową przygodę. Na dodatek pan lis nosił muszkę i czarny cylinder, co sprawiało, że prezentował się bardzo dostojnie.
– Dzień dobry Sir Dolibuk – powiedział lis z wyraźnym brytyjskim akcentem. Czy mogę zająć panu chwilkę? Nazywam się Talbot, Lis Fox Talbot. Uszanowanie. – I skłonił się pięknie.
Byłem oczarowany. Kocyk spadł mi z kolan z wrażenia, a mój niebieski kapelusik jakby sam się uprzejmie ukłonił. Skąd taka elegancka postać wzięła się w moim skromnym krasnoludkowym domu?
– Jestem zaszczycony, Panie Talbot – odrzekłem. Co pana sprowadza z tak daleka? Po akcencie domyślam się, że przybywa pan do nas aż z Wysp Brytyjskich, a to jakieś 1800 km od mojego domu. – szybko przeliczyłem odległość na mapie (bo na mapach to ja się dobrze znam).
– Dokładnie 1859 km, Sir Dolibuk. Przybywam z angielskiego miasteczka Lacock, miejsca gdzie narodziła się fotografia. – rozpoczął swoją opowieść. – Pracuję w muzeum Williama Henryka Foxa Talbota, na którego cześć noszę imię. Jak pan zapewne czytał w swoich księgach, był on wybitnym naukowcem – matematykiem, chemikiem, botanikiem i astronomem w jednym, który w drodze różnych eksperymentów wymyślił negatyw. Umożliwiło to utrwalanie i powielanie zdjęć…
Kiedy pan lis się przedstawiał, ja przecierałem oczy ze zdumienia i wzruszenia..
– Talbot – ojciec fotografii! – zawołałem pełen niedowierzania…
– W zbiorach naszego muzeum, które znajduje się w średniowiecznym opactwie, mamy najstarsze zdjęcia i urządzenia, niezwykle cenne dla świata nauki i sztuki – kontynuował lis. Otóż w ubiegłym roku zginęło nam z muzeum kilka bardzo wartościowych eksponatów… Śledztwo w tej sprawie prowadzi policja z hrabstwa Wiltshire. Po kilku miesiącach dochodzenia ślad zawiódł nas do … ruin lanckorońskiego zamku…
– To niesamowite! – krzyknąłem rozentuzjazmowany! Jak to możliwe i dlaczego przyszedł pan do mnie? Czy ja mam panu jakoś pomóc w wyjaśnieniu tej tajemniczej sprawy? Ależ będę zaszczycony! – zawołałem, nie potrafiąc ukryć obezwładniającej mnie żądzy nowej przygody.
– Sprawa jest bardzo poufna – Talbot ściszył głos… Pana kuzynka pracująca w Szkocji na Uniwersytecie w Edynburgu poleciła mi kontakt z panem. Nie zawierzam prawie nikomu. Szczęście, że jest pan krasnoludkiem i ma pan dobrą reputację za granicą jako polski badacz i odkrywca zagadek. Hmm… już prawie piąta – uśmiechnął się. Może napijemy się herbaty i przestawię panu szczegóły sprawy i mojej misji? A potem mi pan odpowie czy zechce nam pomóc?
– Ależ przepraszam, że wcześniej nie zaproponowałem gościny – lekko się zaczerwieniłem, bo lis cały czas stał na środku pokoju. Zaraz zaparzę panu herbatę z mlekiem po angielsku i pozwoli pan, że sam napiję się gorącej czekolady z odrobiną chili, ma się rozumieć – uśmiechnąłem się na samą myśl o takiej mini uczcie. Ze śniadania zostały mi jeszcze dwa racuchy z jabłkami posypane suto cynamonem i cukrem pudrem, które podałem do stołu.
Kiedy krzątałem się w kuchni, pan Fox chodził po pokoju nieco zdenerwowany i coś do siebie mówił pod nosem. Dopiero kiedy wniosłem do salonu czajniczek z gorącą herbatą, troszkę się uspokoił, usiadł i rozpoczął swoją opowieść.
– Pewnie zastanawia się pan, sir Dolibuk, skąd w tej fotograficznej aferze wzięła się pana Lanckorona?
– Z ust mi pan wyjął to pytanie – uśmiechnąłem się zawadiacko.
– W zbiorach muzeum znajdowała się fotografia miejsca, którego od wielu lat nie mogliśmy rozpoznać. Dopiero podczas ubiegłorocznej wizyty grupy polskich fotografików w naszym miasteczku udało się zidentyfikować obiekt.
– Tak, tak, tutaj w Lanckoronie takie grupy przyjeżdżają na plenery fotograficzne i raz o mało nie wpadłem im w obiektyw – dodałem z przekąsem, bo jak wiecie raczej stronię od ludzi, z małymi wyjątkami oczywiście.
– Fotografia pochodziła z roku około 1934 – kontynuował lis. – Były na niej widoczne ruiny zamku oraz – kobieta oparta o zamkową wieżę – w strojnym kapeluszu i długim płaszczu, trzymająca w ręku szpadel i aparat fotograficzny. Sądzimy, że zdjęcie znalazło się w zbiorach za sprawą Madame Matyldy Talbot, wnuczki naszego słynnego naukowca.
– Coś niecoś czytałem o tej barwnej postaci! – zawołałem.
– Bardzo się cieszę, gdyż była to kobieta niezwykła, gospodyni odziedziczonego po przodkach opactwa w Lacock. To dzięki niej powstało tam Muzeum Fotografii i zachowały się wszystkie pamiątki po naszym bohaterze… Madame Matylda była także podróżniczką, mówiła w ponad dziesięciu językach obcych. Na zdjęciach zawsze występowała w szykownym kapeluszu, z tajemniczym uśmiechem, ot prawdziwa kobieta z klasą, … – lis zamyślił się. Proszę wybaczyć, ale mam wyjątkowy sentyment do postaci pani Talbot. W końcu muzeum stało się całym moim życiem i pasją. I ja także poświęciłem się nauce języków za jej przykładem…
– O tak, wspaniale posługuje się pan naszym językiem! Jestem oczarowany – dodałem kurtuazyjnie, gdyż udzieliła mi się galanteria mojego gościa. – I myśli pan, że Madame Matylda odwiedziła Lanckoronę i to ona została uchwycona na fotografii w ruinach zamku? – zapytałem nie mogąc doczekać się dalszej części historii.
– Hmm, tego nie wiemy na pewno, nie da się tego potwierdzić ani na sto procent zidentyfikować postaci na starej i bardzo zniszczonej fotografii. Madame Matylda dużo podróżowała w tej części Europy; jednak nie zachowały się żadne piśmienne wzmianki o jej wizycie w Polsce. Równie dobrze ktoś inny mógł przywieźć zdjęcie do opactwa i tak znalazło się ono w zbiorach muzeum. Proszę popatrzeć, tutaj mam kopię fotografii. Jedno jest pewne a jednocześnie najbardziej niezwykłe w tym wszystkim. Na jej odwrocie odnaleziono tajemniczą notatkę, a właściwie – tak nam się teraz wydaje – zaszyfrowaną informację:
L.MDCCCXXXIV/F. T./M.T.F.T.=XXFN/M.T./L.MCMXXXIV
– Zaraz, zaraz muszę to sobie zapisać w notatniku – zawołałem. – I mówi pan panie Fox, że to zdjęcie zniknęło z muzeum wraz z innymi eksponatami?
– Dokładnie tak. I dlatego bardzo nas to zdziwiło, gdyż nie było to najcenniejsze zdjęcie z kolekcji, taka bardziej pamiątka historyczna czy też ciekawostka rodzinna. W muzeum jest wiele innych unikatowych zdjęć, tych najstarszych, na szczęście nie wszystkie z nich złodzieje zdołali wynieść…
– A czy policja wpadła już na jakiś trop prowadzący do rabusiów? – zapytałem coraz bardziej przejęty opowieścią lisa.
– Na razie ustaliliśmy, że złodzieje działali na zlecenie i na pewno eksponaty nie zostały wywiezione z Europy. Nie znany jest sam motyw kradzieży… Okazy muzealne mają wartość historyczną, ale nigdy nie były wyceniane, tak jak dzieła sztuki najbardziej znanych artystów. Wprawdzie naukowcy z Francji od lat przypisują sobie wynalezienie fotografii, ale to przecież nasz Talbot jest ojcem tej sztuki przez wielkie F. To od niego wszystko się zaczęło! – wykrzyknął lis ze smutkiem w głosie, wyraźnie już strudzony długim śledztwem, które nie przybliżało do rozwiązania zagadki …
– Ależ panie Fox, ja panu pomogę, proszę się nie martwić! Wierzę, że Madame Talbot odwiedziła nas kiedyś! Ja to udowodnię! – zawołałem. – Widzę, że jest pan bardzo zmęczony, proszę odpocząć w sypialni, a ja w tym czasie postudiuję księgi z rodzinnej biblioteki i postaram się odnaleźć jakiś ślad prowadzący do naszej zagadki.
Sir Lis Talbot faktycznie był tak strudzony podróżą, że nie odmówił i zgodził się zająć mój pokój na dłuższą drzemkę. Ustaliliśmy, że po północy pójdziemy na Górę Zamkową, by rozglądnąć się po ruinach i zastanowić nad strategią dalszych poszukiwań. Ja w tym czasie miałem zaszyć się w bibliotece i poszperać w księgozbiorach.
Zabrałem się za grubą księgę historii fotografii. Odświeżyłem sobie przy okazji wiedzę o trzech postaciach świata nauki, którym zawdzięczamy powstanie pierwszych technik fotograficznych, czyli sposobu na uchwycenie i utrwalenie obrazu za pomocą światła. Badaczom służyła do tego na początku camera obscura, taki jakby pierwszy aparat fotograficzny. Najmłodszym czytelnikom wyjaśnię tylko, że było to pudełko, w środku pomalowane na czarno. Z jednej strony miało otwór a z drugiej matową szybkę albo kalkę. Promienie światła, które wpadały przez dziurkę tworzyły na kalce odwrócony obraz. Pierwsze takie „zdjęcie” wykonał francuski wynalazca o nazwisku Niépce w 1826 roku. Zawiązał później spółkę badawczą z francuskim artystą Daguerrem i wymyślili coś co nazwano dagerotypią, czyli techniką, która pozwalała utrwalać obraz na miedzianej płytce. Jednak tego obrazu nie dało się powielać, był unikalny. I chociaż to Daguerra ogłoszono w 1839 roku ojcem fotografii, to w tym samym niemal czasie podobny wynalazek opracował niezależnie w Anglii Fox Talbot. Ale nasz geniusz z Lacock poszedł krok dalej – zależało mu, aby obraz uchwycony w camera obscura można było później odtwarzać w formie odbitek. Eksperymenty prowadził już od 1934 roku, ale niestety swój wynalazek ogłosił za późno, tuż po Daugerrze. Wymyślona przez niego technika, nazwana kalotypią albo talbotypią sprawiła, że z otrzymanego negatywu – odwróconego obrazu odbitego na papierze – można było wykonywać wiele kopii.
– Miał jednak pan Talbot trochę pecha – pomyślałem sobie. Gdyby wiedział, że ktoś inny pracuje nad podobnym wynalazkiem, na pewno wcześniej ujawniłby światu swoje odkrycie… Przecież to od genialnego odkrycia Talbota mówi się o początku fotografii artystycznej…
– Zaraz, zaraz, spojrzałem na kartkę z hasłem zaszyfrowanej informacji z tajemniczego zdjęcia, o którym opowiadał pan lis. Na początku mamy MDCCCXXXIV – po odczytaniu cyfr rzymskich – otrzymujemy datę 1834, która pokrywa się z rokiem, w którym Talbot rozpoczął pracę nad swoim wynalazkiem… – zamyśliłem się. Czyżby miało to jakiś związek? Na końcu hasła widnieje z kolei liczba MCMXXXIV, czyli 1934. – Bingo! – to by się zgadzało z rokiem, w którym wykonano zdjęcie. Czyli mamy 1834-1934 – i jeśli się nie mylę – wynika z tego jakby ktoś chciał zasugerować, że jest to okrągła rocznica jakiegoś wydarzenia. W tym przypadku byłoby to dokładnie 100 lat… sto lat od odkrycia tajemnicy talbotowej fotografii… – podskoczyłem z wrażenia a wraz ze mną mój niebieski kapelusik. Nie mogłem się doczekać, aż pan Fox się obudzi i podzielę się z nim moją pierwszą obserwacją. W międzyczasie pogrupowałem sobie poszczególne elementy szyfru ze zdjęcia i niektórym z nich przypisałem pewną możliwą drogę interpretacji. Wciąż jednak wiele było w tym niejasności i znaków zapytania…
Sir Talbot już kilka minut przed północą stanął w drzwiach w cylindrze i długim płaszczu, z notesem w ręku, gotowy do wyjścia. Zabraliśmy latarenkę i skierowaliśmy się w stronę ruin zamku, wspinając się serpentynami ulicy św. Jana, pięknie oświetlonymi przez księżyc w pełni i miliony gwiazd. Miałem wrażenie jakby uśmiechały się do nas tajemniczo i świeciły intensywniej niż zwykle. Tej nocy mróz zelżał, było kilka stopni powyżej zera i gdzieniegdzie wyczuwałem podmuchy cieplejszego wiatru wiejącego z południa, od Beskidów – wciąż jeszcze otulonych śniegiem, ale już tętniących nową mocą. Była to naprawdę niezwykła przedwiosenna noc. Zdawało się jakby przyroda wokoło nas była w półśnie – chociaż wciąż jeszcze drzemała pod śniegową pierzynką, to już pomalutku wyczuwało się jej kosmiczną energię, delikatny i świeży oddech budzącego się na nowo do życia pąka leszczyny. Powietrze pachniało inaczej, bardziej intensywnie i dosłownie. Szedłem tak oczarowany i zamyślony, że prawie zapomniałem o moim drogim towarzyszu, który także pogrążony w myślach próbował dorównać mi kroku (bo ja potrafię naprawdę szybko chodzić, mimo że taki nieduży ze mnie krasnoludek). W takiej tajemniczej ciszy dotarliśmy na szczyt Góry Lanckorońskiej.
(c.d.n.)
**********
[:]