Z każdą podróżą wiąże się jakiś zapach, smak, kolor… Białoruś pachnie drzewem, ziołami suszonymi na słońcu, herbatą parzoną w samowarze z widokiem na las z sosen, jodeł i brzóz. Smakuje bakłażanami i ostrą adżyką, którymi witaliśmy Nowy Rok w Krolowej Chacie, serowymi racuszkami u Ały na śniadanie, rybną sałatką pod buraczaną pierzynką u Olgi, zupą z kociołka nad brzegiem Niemna podczas spływu tratwami… Namalowana jest błękitem jezior i okiennic drewnianych domów, opowiedziana wierszem i legendami, wyśpiewana prastarą białoruską melodią…

 tekst i zdjęcia: ©Dominika Zaręba

Gościna po białorusku

Z Białorusi zawsze wracam nie tylko porządnie najedzona, ale też z poczuciem, że moja dieta była zdrowa, różnorodna i bardzo „domowa”… – Dzisiaj na śniadanie usmażę wam serniczki, czyli racuchy z twarogiem i powidłami – uśmiecha się Ała Choreń prowadząca gospodarstwo gościnne w Klaścicach na bajkowym Pojezierzu Rossońskim, w północnej części Białorusi. Ganek drewnianej chaty, rozświetlony czerwcowym słońcem, służy za letnią jadalnię. Czekamy aż w srebrzystym samowarze zaparzy się herbata… To się nazywa „slow food” w czystej postaci!

W podróży najlepiej zatrzymać się w jednym z tutejszych gospodarstw gościnnych, by poczuć autentyczną atmosferę białoruskiej wsi. Kwater u gospodarza, zwanych po białorusku „wioskową siedzibą”, a po rosyjsku „sielską usadbą”, jest ponad czterysta w różnych regionach kraju. Można tu nie tylko przenocować czy smacznie się posilić, ale także skorzystać z sauny – tradycyjnej „ruskiej bani”, pożyczyć kajak, rower albo narty biegowe, nauczyć się białoruskich pieśni albo lokalnego rzemiosła, w którym specjalizują się gospodarze, a przede wszystkim poczuć prawdziwą „białoruską duszę”…

Nie zapomnę wieczoru sylwestrowego w „Krolowej Chacie” u Aleksandra i Wery Krollów w wiosce Zaborze na Pojezierzu Rossońskim. Za oknem prószy śnieg, przy kominku Timur i Sasza wygrywają na gitarach białoruskie i rosyjskie melodie, reszta domowników i gości przygotowuje potrawy na przywitanie Nowego Roku. Buterbrody, czyli kanapki z kawiorem, bakłażany przykryte pomidorem, marynowane borowiki, draniki, czyli placki ziemniaczane z grzybami, kołduny z mięsem i grzybami, adżyka – ostry sos z czosnkiem, papryką, marchewką i jabłkiem, rosyjski szampan… Stół ugina się pod tymi smakołykami, a Wera ciągle dokłada jakieś nowe sałatki i owoce. Za chwilę mamy wybrać się jeszcze do sauny – ruskiej bani nad brzegiem jeziora zrobionej w ziemiance, a potem zanurzyć w przerębli…

Poezja ze smakiem

Białoruś jest krajem stworzonym dla ekoturystyki. Białoruska wieś pozostała w stanie niemal niezmienionym od stu lat. Ponad połowa wiosek liczy mniej niż pięćdziesiąt mieszkańców. Ujmuje tradycyjna architektura drewniana, malowane okiennice i płoty, bogata i autentyczna kultura ludowa, a najbardziej – słowiańska gościnność i otwartość Białorusinów.

Podróżując przez Białoruś najbardziej pamięta się właśnie ludzi, którzy chętnie opowiadają swoje historie, używając przy tym cytatów z literatury, przysłów, legend, poezji ludowej. Pamiętam jak zasłuchiwałam się w opowieści z regionu lepelskiego. Wiktor cytował Puszkina, Olga opowiadała legendę o magicznym drzewie, a Walery śpiewał starą białoruską pieśń o różach. Potem zgodnie twierdzili, że Białorusini mają duszę, specjalną energię. Takie „energetyczne miejsca” są podobno wszędzie – niemal każde drzewo, kwiat, dom, opowiada tu swoją historię… – My, Białorusini, mimo trudnych warunków życia, jesteśmy narodem pogodnym, świadomym swojej historii, tożsamości i dziedzictwa – opowiada Olga Machanenko, która zajmuje się kulturą i teatrem, a na Lepelszczyźnie krzewi prastare tradycje i język białoruski. Pewnego zimowego wieczoru Olga Machanenko, Wiktor Trufanow i Walery Tuhta zabrali nas na saniach do lasu by pokazać „energetyczne” miejsce mocy w okolicy. Kiedy tam dotarliśmy, zawiesili na drzewach latarenki, a przy ognisku przeczytali jedną z miejscowych legend – opowieści. Trudno opisać magię tej chwili. W mroźny zimowy wieczór słuchamy poezji w świetle olejowych latarni i księżyca w pełni, nieznacznie zakrapiając go domowym samogonem… To możliwe jest tylko na Białorusi…

Dzięki Oldze trafiłam do wioski Anoszki. W piękny zimowy, słoneczny dzień w progu drewnianej chaty z oknami pomalowanymi na niebiesko, przywitała nas Walentyna Krickaja. Całe popołudnie śpiewaliśmy i tańczyliśmy u niej w domu i na ulicy, tańczyło nas kilka pokoleń – od lat pięciu do dziewięćdziesięciu. W Anoszkach po raz pierwszy doświadczyłam tej nieuchwytnej „białoruskości” – słowiańskiej energii pomieszanej z tęsknotą i ulotnością chwili.

Prasłowiańskie korzenie

Współcześni Białorusini bardzo często odwołują się do prasłowiańskich wierzeń i tradycji, kultu przyrody i świętości natury. Wiele legend, mitologii, świąt i pieśni przedchrześcijańskich zachowało się do dzisiaj w obyczajach lokalnej społeczności i jest ważnym wyróżnikiem autentycznej i żywej kultury ludowej. W wioskach obchodzi się prasłowiańskie święta związane z cyklem życia przyrody od wiosny do zimy, takie jak Święto Jaryły – przesilenie wiosenne, Noc Kupały czy Święto Godowe Kaliady – przesilenie zimowe. Można spotkać Białorusinów deklarujących swoje wyznanie jako rodzimowierstwo słowiańskie, czyli nową formę religii etnicznej odwołującej się do prasłowiańskich wierzeń.

Nie zapomnę słynnego wesela w stylu starosłowiańskim, które zorganizowała Olga Machanenko i Wiktor Trufanow na rozległej polanie wioski Stare Ladno. Na wesele zjechała grupa rowerzystów – gości weselnych z Holandii, Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii, uczestnicząca w międzynarodowym rajdzie rowerowym. Młoda para holendersko-francuska wymarzyła sobie taki prastary ślub na Białorusi w lnianych strojach i wiankach. Na początek para musiała przejść „na szczęście” kwiatowym korytarzem po dywanie z lnu. Pan młody wiózł swoją wybrankę na koniu, młodzi przytulali się i wyznawali sobie miłość pod starym dębem, który miał dać im siłę i zdrowie, a potem „oczyszczali się” w ogniowym kręgu, by ich smutki uleciały z dymem a pozostały tylko dobre i szczęśliwe myśli… Był to niesamowity spektakl w przyrodzie. Wszystkiemu towarzyszyły białoruskie śpiewy, tańce i uczta na brzegu jeziora Lukszyna, składająca się z dwunastu potraw symbolizujących dwanaście miesięcy roku… Na koniec ceremonii na sierpniowym niebie ukazała się tęcza, otulając całą polanę, błękitne jezioro i gości weselnych.

Kuchnia z kociołka i muzyka nad Niemnem

Lato kojarzy mi się ze słodkimi pomidorami i ogórkami z ogródka podanymi z białym serem ze szczypiorkiem i ciemnym żytnim chlebem na zakwasie. Te smaki to wspomnienia związane ze spływem tratwą rzeką Niemen. Śniadanie na środku rzeki, wesołe poranne śpiewy radosnej kompanii, wokół piaskowe skarpy i sosnowy las. Właściwie podczas tego trzydniowego spływu jemy bez przerwy, delektując się sierpniowym słońcem, przyrodą, kąpielami w Niemnie. – Dzisiaj na tej polanie rozbijemy obóz – oznajmia Igor Marcul, nasz kapitan. – Szykujcie się na ruską banię w namiocie na brzegu rzeki i zupę z kociołka!

Spływ tratwą po Niemnie w rejonie lidzkim to niezapomniana ekoturystyczna przygoda. Tratwa na dwanaście osób została zaprojektowana i zbudowana przez Igora Marcula z Mińska i Jurija Ogarko z Dokudowa, który z żoną prowadzi tutaj także gospodarstwo gościnne. – Przeprawa może trwać od dwóch do dwunastu dni – opowiada Jurij. – Na dłuższych odcinkach płynie się rzeką Berezyną i a potem spławia już Niemnem. Wyprawy organizowane są regularnie od czerwca do sierpnia; nocujemy pod namiotami, biesiadujemy przy kuchni z kociołka na wyznaczonych polach biwakowych – dodaje. Już wiem, że tego wieczoru nie obędzie się bez śpiewania białoruskich, rosyjskich i polskich pieśni. Przypominam sobie, że także tutaj nad Niemnem tworzy Żmicer Wajciuszkiewicz – jeden z najbardziej znanych współczesnych muzyków i piosenkarzy, artysta zakazany w swoim kraju. Zawsze kiedy podróżuję przez Białoruś nucę jego piosenki.

Między Wschodem a Zachodem

Podczas takich podróży rzadko rozmawia się o polityce. To zbyt ponury temat. Tutaj na wsi trzeba żyć po swojemu, cicho, spokojnie, tu i teraz, z dnia na dzień, cieszyć się „tą” chwilą. Białorusini mają do siebie i swoich narodowych przywar specyficzny dystans. – Paczemu wy niezależna Biełaruska Republika? – Patamu szto od nas nicziewo niezależno… – taki narodowy dowcip…

Białorusini nauczyli się żyć po swojemu, lokalnie, poza państwem i jego „carem”. Przez ich tereny zawsze przetaczały się bitwy i wojny. Naród istniał gdzieś pomiędzy Wschodem i Zachodem. Przez wieki był częścią jakiegoś mocarstwa – Rosji, Litwy, Polski, ZSRR… Zawsze był zależny od kogoś, nie miał rewolucyjnych tradycji jak Polska czy Ukraina. Ludzie musieli sobie jakoś radzić, by przetrwać – żyli gdzieś „z boku”, w swojej wiosce, z sąsiadami, w domu, z rodziną. Codziennym antidotum było spotykanie się, wspólne śpiewanie, celebrowanie tradycyjnych świąt, a także czytanie. – Mówi się, że Białorusini albo piją albo czytają … – żartuje Lena Wietrowa, propagatorka ekoturystyki z białoruskiego Stowarzyszenia „Wypoczynek na Wsi”. – Bardzo nam zależy na kontaktach z Polską. Jesteśmy sąsiadami a tak mało o sobie wiemy. U nas na Białorusi można naprawdę ciekawie spędzić czas na łonie przyrody, blisko ludzi, poznać naszą bogatą kulturę. – dodaje.

„Białoruska dusza”, zjawisko trudne do opisania, jest kwintesencją genius loci tego kraju. Żeby ją zrozumieć trzeba tu przyjechać, zasmakować, posłuchać i zachwycić się. Tak po prostu.

https://www.youtube.com/watch?v=GM52egiS748

Posłuchajcie piosenek białoruskiego barda – Źmicera Wajciuszkiewicza!